Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

"Pogodziłam się z tym, że umrę". Wstrząsająca historia 30-letniej położnej z Opola

Mirela Mazurkiewicz
Mirela Mazurkiewicz
- Pogodziłam się z tym, że umrę - mówi Alicja Kożuch, 30-letnia położna z Opola. Minęły trzy lata odkąd zdiagnozowano u niej złośliwy i bardzo agresywny nowotwór piersi. Kobieta za dwa miesiące po raz pierwszy zostanie mamą.
- Pogodziłam się z tym, że umrę - mówi Alicja Kożuch, 30-letnia położna z Opola. Minęły trzy lata odkąd zdiagnozowano u niej złośliwy i bardzo agresywny nowotwór piersi. Kobieta za dwa miesiące po raz pierwszy zostanie mamą. archiwum prywatne
-27-latka nie może mieć raka piersi – usłyszała trzy lata temu od lekarza położna z Opola. Nie uwierzyła i pewnie dzięki temu dziś żyje. Intymna do granic rozmowa o strachu, walce o życie, o dobrowolnej amputacji piersi oraz o nadziei, która dla Alicji Kożuch ma twarz synka, rosnącego dziś pod jej sercem.

Kim była Alicja Kożuch trzy lata temu?
Pełną energii, młodą dziewczyną, która każdego dnia witała na świecie nowe życie. Z zawodu jestem położną. Pracuję w Klinicznym Centrum Ginekologii, Położnictwa i Neonatologii w Opolu, czyli największej porodówce w regionie. Dopiero, gdy zachorowałam zdałam sobie sprawę, że byłam uzależniona o emocji, jakie niesie sala porodowa. To ekstremalne przeżycia. Pacjentkom towarzyszy ból, strach, niepewności, ale – gdy na świecie pojawia się zdrowe dziecko – one ustępują miejsca uczuciom, których nie da się porównać z niczym innym. To uzależnia. 3 lata temu byłam młodą, pełną życia optymistką. Wszędzie było mnie pełno… Później to miejsce zajęła Alicja, dla której wyzwaniem było wejście po schodach, Alicja, która za sprawą wdrożonej terapii miała objawy menopauzy. A przecież miałam dopiero 27 i mnóstwo planów na przyszłość.

Śmierć w tym wieku wydaje się surrealistyczna. No bo który 27-latek myśli o tym, że może mu się przydarzyć tak poważna choroba?
To prawda, choć ja miałam przeczucie i być może ono uratowało mi życie. Ta myśl pojawiała się z tyłu głowy i była zupełnie nieracjonalna. Nikt w mojej rodzinie nie umarł z powodu nowotworu piersi, nikt nie chorował w młodym wieku… W październiku 2019 roku, podczas samobadania, znalazłam guzek w piersi. Był on wielkości małego orzeszka, ale nie spanikowałam, nie pobiegłam tego samego dnia do lekarza. Żeby uspokoić samą siebie poprosiłam koleżanki z pracy, by obejrzały tę zmianę i zgodnie stwierdziłyśmy, że to nie może być nic groźnego, że na pewno powiększył mi się gruczoł piersiowy. Poszłam do lekarza w Nysie, gdzie mieszkam. Pani radiolog zrobiła USG i uznała, że zmiana wygląda podejrzenie, więc powinien ją obejrzeć onkolog. Po dwóch tygodniach doczekałam się w końcu na wizytę w Opolu, ale lekarz mnie zbył. Powiedział, że jestem za młoda na raka i że mam do niego wrócić za trzy miesiące na kontrolę. Na koniec zalecił mi picie oleju z wiesiołka i to by było na tyle. Powinnam właściwie odetchnąć z ulgą, że to nic złego, ale ja czułam, że coś jest nie tak. Znalazłam innego onkologa, zrobiono mi biopsję i po trzech tygodniach okazało się, że to złośliwy nowotwór. To był listopad 2019 roku. Znowu trafiłam na onkologię. Zebrało się konsylium, a dwa dni później miałam już podawaną chemię. Lekarze uznali, że przy tak groźnym przeciwniku nie mamy czasu do stracenia.

Spotkała pani tego lekarza, który zalecał olej z wiesiołka?
Spotkałam go, gdy na chirurgii onkologicznej zakładano mi port, za pomocą, którego miała być podawana chemia. Rozpoznał mnie, schylił głowę i przeprosił. Na swoje usprawiedliwienie mówił, że lekarka, która badała mnie przed nim, też nie była pewna, czy to rak. Nie chcę myśleć co by było, gdybym wtedy – po pierwszej wizycie u niego – wróciła do domu, ciesząc się dobrymi wiadomościami. Okazało się, że to nowotwór trójujemny. Złośliwa i bardzo agresywna zmiana, która szybko daje przerzuty. Gdybym wtedy nie zaufała swojej intuicji, być może dziś nie rozmawiałybyśmy…

Na pierwszą chemię pojechała pani po dyżurze na sali porodowej…
Tak było. Paradoksalnie, odkąd wiedziałam z jak poważnym przeciwnikiem walczę, miałam jeszcze większy apetyt na życie. Gdy zaczęłam leczenie, bardzo brakowało mi adrenaliny, porodów, kontaktów z pacjentkami. Dziś myślę, że czułam się jak człowiek na odwyku. Pierwsze miesiące również z tego powodu były bardzo ciężkie. Pamiętam taką scenę, gdy pani doktor mówiła mi o skutkach ubocznych podawania chemii. Wyłączyłam się wtedy, nie chciałam słuchać. Uznałam, że teraz potrzebuję sił do walki i nie mogę sobie zaprzątać głowy tym, co może się wydarzyć. Działałam jak w transie. Robiłam badania, gdy wyszły dobrze szłam na „lotnisko”, dostawałam chemię i wracałam do domu. Nie myślałam o skutkach ubocznych. Reagowałam dopiero wtedy, gdy pojawiały się konkretne objawy.

Lotnisko na onkologii? Co to takiego?
(śmiech) Tak nazywałam stanowiska do podawania chemioterapii. Jeden obok drugiego stoją tam fotele, a naprzeciwko jest drugi rząd. Lotnisko, bo każdy z nas odpływał w sobie tylko znanym kierunku. Jedni rozpamiętywali co było. Inni – być może ci bardziej odważni – marzyli o tym, co będzie. Każdy miał swój odlot.

Myślała pani o śmierci?
Brałam pod uwagę taki scenariusz. Nie było dnia, żebym o niej nie myślała, ale to nie był paraliżujący strach. Powiem pani, że ja się chyba nawet pogodziłam z tym, że przyjdzie dzień, kiedy moja walka się skończy, że umrę. Jestem osobą wierzącą. Zawierzyłam Bogu swoje życie i ta wiara bardzo mi pomogłam. Zrozumiałam, że zamartwianie się tym, co będzie nie dodaje mi sił, których wtedy tak potrzebowałam. Widziałam, że bliscy bardzo przeżywają moją chorobę. Jestem najmłodsza z rodzeństwa, mam jeszcze dwie siostry – jedną starszą o rok i drugą o cztery lata. Nie pozwalałam im w domu płakać, kazałam im wyjeżdżać, jeśli chciały dać upust swoim emocjom. Rodzice podobnie. Widziałam, że uciekali po kątach, żebym nie oglądała ich łez. Nie ma chyba gorszego koszmaru, gdy mama czy tata musi patrzeć na cierpienie dziecka i wie, że nie może pomóc, nie może wciąć tego bólu na siebie. Przyszedł taki moment, gdy wejście po schodach było dla mnie jak wyprawa na Mount Everest, choć wcześniej robiłam to milion razy bez problemu. Ta niemoc i kontrast między Alicją sprzed i z czasu choroby był wstrząsający. Nie przetrwałabym tego, gdyby nie moi bliscy…

Chemia w tak młodym wieku niesie jeszcze jedno ryzyko. Wiele kobiet zastanawia się, czy po niej kiedykolwiek zostaną mamami…
Jeszcze ze szkoły wiedziałam o możliwości ochrony komórek jajowych. Powiedziałam lekarzom, że jestem młoda, mam nadzieję wyjść z choroby, a później urodzić dziecko. Dlatego wprowadzili mnie w okres menopauzy, która pozwala ochronić komórki jajowe przed zniszczeniem. Drugą metodą jest pobranie i zamrożenie komórek, ale u mnie sprawy potoczyły się tak błyskawicznie, że nie było na to czasu. Menopauza u 27-latki to osobliwa sprawa. Miałam wszystkie klasyczne objawy, z którymi powinnam się mierzyć dopiero za jakieś 25-30 lat. Ale jest też plus tej lekcji. Wiem przynajmniej, co mnie czeka. (śmiech) Chemię przyjmowałam przez 3 miesiące. Musiałam ją przerwać przed planowanym terminem zakończenia, bo pojawiła się nietolerancja na jeden z cytostatyków. Później była mastektomia, czyli usunięcie obu piersi…

Obu, bo okazało się, że jest pani nosicielką genu BRCA1, który radykalnie zwiększa ryzyko zachorowania na nowotwór piersi oraz jajnika…
Tak. W ciągu kolejnego roku przeszłam trzy operacje całkowitej mastektomii z rekonstrukcją.

Amazonki, czyli chore, które straciły pierś, często mówią, że poczuły się tak, jakby ktoś zabrał im kobiecość. Dla młodej dziewczyny pewnie było to tym bardziej trudne?
Może to panią zaskoczy, ale ja gdy dowiedziałam, że jestem nosicielką genu BRCA1 poprosiłam lekarza, żeby amputował mi piersi. Obie. Nie zależało mi na rekonstrukcji. Nie zastanawiałam się, jak będę wyglądała w stroju kąpielowym, czy bluzce z głębokim dekoltem, ja po prostu chciałam żyć. Pan doktor z Kielc usiadł wtedy przede mną na krześle, chwycił za rękę i powiedział „pani Alu, ja pani zrekonstruuję te piersi”. Jestem mu za to bardzo wdzięczna, bo byłam wtedy tak zdeterminowana, że gdyby nie jego upór, pewnie nie miałabym dziś piersi.

Bycie nosicielką genu BRCA1 jest sygnałem, że wśród pani bliskich również ta mutacja może występować.
Gdy zachorowałam pojawiło się zalecenie, żeby i oni się przebadali. Ryzyko w takiej sytuacji dotyczy nie tylko kobiet, ale również mężczyzn, którzy mogą chorować na raka sutka. Moja historia podziałała na wyobraźnię, bo przebadali się nie tylko najbliżsi, ale również dalsi krewni. Czekanie na wynik było bardzo stresujące. W przypadku wykrycia genu jednym z działań profilaktycznych jest właśnie mastektomia z rekonstrukcją. Zapytała moich sióstr, co jeśli okaże się, że one również mają tę cholerną mutację. Ja sama nie wiem, jak bym postąpiła, gdyby nie to, że na własnej skórze przekonałam się, jak groźny jest ten przeciwnik. Ulżyło mi dopiero wtedy, gdy dowiedziałam się, że żadna z bliskich mi osób nie jest nosicielem tej mutacji. Ale widzę też plusy mojej choroby. Od tego momentu żadnej z nich nie trzeba przekonywać do profilaktyki. Powiem więcej, moje koleżanki-położne pobiegły się przebadać, gdy mój przykład pokazał, że rak nie omija nawet bardzo młodych kobiet, które dotąd wydawały się okazem zdrowie.

Mówi pani głośno o tym, co ją spotkało, żeby być przestrogą dla innych. Żeby żadna dwudziestolatka nie straciła czujności, uważając, że jej ten problem nie dotyczy.
Biorę udział w projekcie fotograficznym „Zobacz Więcej”, realizowanym w 12 miastach Polski przez skierniewiczankę Magda Rdest-Nowak. Opola niestety nie ma na tej liście, ale najbliżej spotkamy się we Wrocławiu, by dotrzeć do jak największej grupy osób. Idea jest taka, żeby wyjść na ulicę w białych koszulach i dać się zobaczyć. Pokazać, że panie walczące z nowotworami piersi są takie same jak inne kobiety. Spotykamy je każdego dnia w sklepie czy autobusie, nie wiedząc nawet jaką walkę toczą.

Przyszedł taki moment, kiedy pomyślała sobie pani „najgorsze już za mną. Będę żyła”?
Nie powiedziałam sobie tego i chyba nigdy nie powiem. Każde badanie kontrolne powoduje lęk. Nim przeczytam wyniki, drżą mi ręce. Najdrobniejszy niepokojący sygnał sprawia, że włącza mi się lampka alarmowa. To nie jest tak, że ja każdego dnia rozpamiętuję chorobę, choć na pewno jestem bardziej czujna. Mam dwa lata wyjęte z życiorysu, ale staram się żyć chwilą.

Minął właśnie rok od zakończenia leczenia. Jest pani w siódmym miesiącu ciąży. Ostatnie trzy lata to emocjonalny rollercoaster. Od strachu o własne życie, po euforię z powodu rosnącego pod sercem maluszka.
Po takich doświadczeniach życie smakuje intensywniej. Mojego przyszłego męża znałam od dzieciństwa. Związaliśmy się jednak dopiero krótko przed tym, nim zachorowałam. Już po diagnozie dopadły mnie wątpliwości, bałam się, że on zostanie ze mną z litości, że nie będzie potrafił odejść. Nie chciałam być dla niego ciężarem. Przez chorobę przeszliśmy razem i uznaliśmy, że jesteśmy sobie pisani. Gdy tylko okazało się, że organizm zareagował na terapię, zapytałam lekarkę czy mogę zostać mamą. No i stało się. Gdy dowiedziałam się, że jestem w ciąży płakałam ze szczęścia, a jednocześnie bałam się, czy moje wcześniejsze leczenie nie odbije się na zdrowiu maleństwa. Uspokoiłam się, gdy badania pokazały, że dziecko jest zdrowe. Za dwa miesiące przywitamy na świecie Leona, a ja nie mogę uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Czasami przychodzą gorsze momenty. Zastanawiam się, czy zdążę wychować naszego synka, czy choroba nie wróci… Jedna rzecz zmieniła się w moim życiu w trakcie leczenia: przestałam planować. Wcześniej miałam terminarz szczelnie wypełniony na kilka tygodni naprzód. Żyję z dnia na dzień i cieszę się tym, co jest teraz.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wielki Piątek u Ewangelików. Opowiada bp Marcin Hintz

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: "Pogodziłam się z tym, że umrę". Wstrząsająca historia 30-letniej położnej z Opola - Nowa Trybuna Opolska

Wróć na nysa.naszemiasto.pl Nasze Miasto