Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Rodzina z Głuchołaz, po dramatycznym wypadku walczy o to, aby znów być razem. Wszyscy możemy im pomóc

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
41-letni Tomasz Masny z Głuchołaz - mąż, ojciec czwórki dzieci, aktywny i zdrowy człowiek, w jednej chwili stał się osobą, która wymaga stałej opieki i poświęcenia.

Zawsze był w domu po 15. Wracał autem z pracy w mieście. Po pół godzinie czekania zaczęła się denerwować, wtedy zadzwonił telefon. - Był wypadek, widziałem wasz rozbity samochód! Wszystko w porządku? - pytał kolega, który mijał akcję pogotowia i straży. Jeszcze nie wiedziała, że jej świat się zawalił.

- Może z pięćdziesiąt razy dzwoniłam wtedy do Tomka – opowiada Magdalena Masny w Głuchołaz. - W myślach prosiłam, żeby odebrał. Domyślałam się, że może być ranny, ale w jakim jest stanie? Po chwili do domu przyjechała policja. Powiedzieli tylko, że mąż odniósł duże obrażenia wewnętrzne i śmigłowiec medyczny zabrał go do szpitala w Opolu. Z siostrą męża od razu pojechałyśmy do Opola.

19 marca 2020 roku około godziny 15 na drodze krajowej z Głuchołaz do Charbielina panowały dobre warunki, jezdnia była sucha, świeciło słońce, droga była prawie pusta.

Tomasz Masny wyjechał 30-letnią Astrą z Głuchołaz. Wjechał na wzgórze za miastem. Już za terenem zabudowanym wyprzedził go nowoczesny volkswagen SUV. W ostatniej fazie wyprzedzania SUV otarł się tylnym kołem o przód Astry, która zaczęła tańczyć na jezdni.

Zjechała w prawo, w stronę metalowych barierek, a potem wpadła na lewy pas, którym od strony Prudnika nadjeżdżał bus - opel Vivaro. Kierowcy Astry i Vivaro nie mieli już czasu na reakcję. Dwa samochody czołowo zderzyły się ze sobą. Tomasz uderzył głową w boczny słupek swojego auta. Volkswagen nie zatrzymał się na miejscu, odjechał.

Trzeba czekać

Przez kilka godzin razem z szwagierką siedziały na OIOM-ie w Opolu na korytarzu i czekały.

- Może po 3 – 4 godzinach lekarz wyszedł i powiedział, że mąż odniósł bardzo poważny uraz twarzowo- czaszkowy i ma poważnie uszkodzony mózg. W tej chwili nie wie, jakie będą deficyty, co będzie dalej – wspomina pani Magdalena.

W domu czekała czwórka dzieci, następnego dnia trzeba było iść do pracy, a w Opolu i tak nic nie mogła pomóc. Wróciły wieczorem, a potem dzień po dniu wydzwaniała do szpitala po wieści od lekarza. Stan jest stabilny – słyszała w słuchawce – Bez zmian. Nie jest ani gorzej, ani lepiej.

Tomek przeleżał w Opolu na intensywnej terapii miesiąc, w stanie śpiączki farmakologicznej. Po trzech tygodniach lekarze powiedzieli jej, że ma szukać dla męża ośrodka dla ludzi w śpiączce, bo znalezienie miejsca w rozkręcającej się pandemii nie będzie łatwe.

- Dzwoniłam wszędzie, gdzie się dało. Skontaktowałam się z kliniką Budzik. Wszędzie mi mówili, że przyjmują pacjenta po co najmniej 6 tygodniach śpiączki, bo możliwe jest samoistne wybudzenie, a wtedy bardziej potrzebna jest rehabilitacja – wspomina.

Mieli choć odrobinę szczęścia w nieszczęściu. W szpitalu w Brzegu akurat otwarto pododdział rehabilitacji neurologicznej dla osób w śpiączce. Tam jej obiecali, że przyjmą Tomka po 6 tygodniach od wypadku.

Brakujące dwa tygodnie przeleżał w szpitalu w Nysie. Ciągle nieprzytomny, bez kontaktu. Na dodatek pandemia odcięła całą rodzinę od możliwości odwiedzin, bo szpitale zamknięto.

- Czasem lekarz przystawiał mu słuchawkę do ucha, a mnie kazał mówić, bo może mnie słyszy – wspomina Magdalena Masny.

Kiedy minęła pierwsza fala strachu przed koronawirusem, w Brzegu pozwolono jej wejść na oddział. Wtedy zobaczyła go pierwszy raz od wypadku. Siedział bezwładnie na wózku, podtrzymywany przez poduszki. Oczy miał otwarte, ale nie reagował na nic.

- Nie wytrzymałam psychicznie, uciekłam – opowiada. Jeszcze dziś, po ponad roku trudno jej opanować emocje. - Dzięki Bogu w takich ośrodkach są także psycholodzy, ktoś mógł mnie uspokoić, porozmawiać ze mną. Wzięłam się w garść i podeszłam do męża. Spodziewałam się, że się zmienił, że jest wychudzony, ale i tak przeżyłam szok. Połowę twarzy miał sparaliżowaną, wykrzywioną, do tej pory nie ma w niej czucia. Nie zobaczyłam na niej żadnej reakcji. Jeszcze wcześniej, gdy leżał w Opolu na OIOM jego opiekunka napisała do mnie, czy chcę zobaczyć zdjęcia Tomka? Przez dłuższy czas nie miałam sił, żeby odpowiedzieć. Wreszcie poprosiłam o przesłanie zdjęć. To było dla mnie okropne, traumatyczne przeżycie.

Człowiek się przyzwyczaja

Człowiek powoli przyzwyczaja się do wszystkiego. Uczy się nowej sytuacji. Przez pierwsze 3 – 4 przyjazdy do szpitala w Brzegu czuła się fatalnie i bardzo przeżywała każde spotkanie. Z czasem nauczyła się, jak do Tomka podejść, co zrobić, gdy kaszle, krztusi się, potrzebuje pomocy.

W Brzegu Tomek zaczął najpierw oczami podążać za wchodzącymi do sali. Mrugał, odpowiadając na zadawane proste pytania. Jedno albo dwa mrugnięcia na „tak” albo „nie”. Rehabilitanci powoli zaczęli go podnosić z łóżka i wozić na wózku inwalidzkim. Potem zaczął się poruszać, mówić pierwsze słowa, niewyraźnie, bo ciągle miał rurkę tracheotomijną w gardle i pega do sztucznego odżywiania prosto do jelit.

- Opowiadałam, co synek robi w przedszkolu, jak córce idzie w szkole – opowiada Magdalena Masny. - On tylko siedział i słuchał. A jak opowiadałam coś zabawnego, to zdarzało się, że odwracał do mnie głowę. Na moje pytania odpowiadał jednym słowem. Jak się czujesz? Dobrze. Często mówił nielogicznie, ale widzieliśmy, że nas pamięta.

W Brzegu przeleżał kolejne 182 dni. Już wcześniej z przyjaciółmi zaczęli szukać dla Tomka nowego miejsca na rehabilitację. Kserowali dokumentację medyczną, wysyłali albo zawozili do ośrodków w całej Polsce, prosząc o miejsce.

Zaczęła się kolejna fala pandemii, wróciły obostrzenia, zamknięto szpitale. Lekarze nie chcieli rozmawiać, nikt nie chciał przyjmować na wizyty.

Brak przyjęć, bo covid – słyszeli. Najbliższe wolne terminy za kilka lat. Jedyny ośrodek gotowy do natychmiastowego przyjęcia Tomka znaleźli pod Warszawą. Prywatny. Miesięczny koszt pobytu – 15 tysięcy złotych płatne z góry. Przez kolejnych 6 miesięcy był na rehabilitacji w Warszawie. Od pół roku jest w prywatnym ośrodku pod Nysą. Bliżej domu i znacznie taniej.

- Przez jakiś czas wydawało się nam, że jest poprawa. Cieszyliśmy się, że Tomek wraca do życia – opowiada pani Magdalena. – W listopadzie ubiegłego roku lekarze w Warszawie mieli jednak niepomyślne rokowania. Kazali się nawet szykować na śmierć, bo obrażenia mózgu są na tyle poważne, że jest mało prawdopodobne, aby Tomek wyzdrowiał. Miałam nadzieję, że się mylą, ale po dwóch miesiącach Tomek zaczął się uwsteczniać. Nie chciał ćwiczyć, jakby zamykał się w sobie i odcinał od świata.

Tomek nie jest zdolny do samodzielnej egzystencji, wymaga stałej opieki przy każdej czynności. Nadal jeździ tylko na wózku i nie jest w stanie stanąć samodzielnie na nogach. Psycholog określiła, że jest na etapie rozwoju 6-letniego dziecka.

Mówi hasłami. Potrafi wybuchnąć gniewem, bo nie dostał cukierka. Jak dziecko, po wybuchu przeprasza, jest dobry przez jakiś czas i znowu wpada w gniew. Konfabuluje, na te same pytania odpowiada w zupełnie różny sposób, miesza fakty z wyobrażeniami. Młodszego syna wcale nie zapamiętał, choć przed wypadkiem spędzali ze sobą całe popołudnia.

Najgorsze jest jednak to, że bywa agresywny, wpada w stan pobudzenia i krzyczy na najbliższych. Głównie na żonę czy opiekunki.

Wyjść z matni

Tomek i Magda cztery lata przed wypadkiem kupili stary dom na wsi pod Głuchołazami. Zamieszkali w nim, zaczęli remont, Tomek wiele robił samodzielnie.

Niedługo przed wypadkiem wzięli spore kredyty, żeby wymienić cieknący dach na budynku. Pieniądze poszły na opłacenie 14 miesięcy pobytu w prywatnych ośrodkach. Niedługo po wypadku w starym domu wysiadł definitywnie piec centralnego ogrzewania.

Pani Magda razem z czwórką dzieci i matką, która pomaga jej na co dzień, musieli wynająć mieszkanie w mieście. Nieobecność ojca bardzo przeżywają dzieci. Kuba (6 lat) i Kamil (4 lata) po wypadku budzili się po nocach z płaczem.

Do dziś kiedy mama wraca do domu, tulą się do niej ze strachem, że ona też może kiedyś nie wrócić. Rodzina potrzebuje wsparcia psychologa, jednak już nic nie wróci straconych miesięcy, gdy małe dzieci budują swoje relacje z ojcem.

Sytuacja finansowa ich rodziny przypomina mur, nie do przebicia kobiecą głową. Pani Magdalena cały czas pracuje. Pracodawca z pełnym zrozumieniem podszedł do jej trudnej sytuacji i zgodził się, by przychodziła tylko na jedną zmianę, bez nocek.

Tomek dostał 1500 złotych renty, czasowo, na rok, bo lekarz orzecznik ZUS dostrzegł u niego rokowania na powrót do pracy. Opieka społeczna nie może udzielić im wsparcia, bo dochody rodziny przekraczają ustawowy próg pomocy. Ale ich wydatki i potrzeby są specyficzne.

Utrzymanie Tomka w ośrodku kosztuje obecnie 5 tysięcy miesięcznie, do tego koszt lekarstw – 500 – 600 złotych. Kosztują dojazdy, po kilkanaście razy w miesiącu. W rodzinie jest czwórka dzieci. Muszą płacić za wynajmowane mieszkanie.

Niedługo po wypadku przyjaciele zorganizowali im społeczną zbiórkę na pomoc dla Tomka, ale i te pieniądze się kończą, a żaden życiowy problem nie jest rozwiązany. Pani Magda zdecydowała się postawić wszystko na jedną kartę, przystosować dom do potrzeb osoby niepełnosprawnej na wózku, zrezygnować z ośrodka dla Tomka i samodzielnie przejąć opiekę nad mężem.

- Od wypadku minęło 21 miesięcy. Odkąd go nieprzytomnego zabrał śmigłowiec, Tomek jeszcze nie był w domu. A teraz nie ma gdzie wracać – mówi Magdalena Masny. - Bardzo bym chciała mieć swój kąt dla siebie, dzieci i dla Tomka. Chcę spróbować się nim opiekować. Wierzę, że podołamy, że jakoś się to poukłada. Są momenty, kiedy ja też mam dołek, ale potem przychodzą bardziej optymistyczne chwile.

Biegły wyliczył, że samo przebudowanie parteru, tak aby zniwelować przeszkody i dostosować stare pomieszczenia do inwalidzkiego wózka, będzie kosztować 290 tysięcy. Przedwojenny dom ma kilka poziomów, schodki, różnice dochodzą do 25 centymetrów.

Trzeba poszerzyć drzwi, żeby się zmieścił wózek, powiększyć łazienkę, zrobić podjazd. Budowlańcy już weszli z pracami, a jej zostało pieniędzy na 6 tygodni. Pod koniec stycznia oszczędności się skończą, a rodzina zostanie bez możliwości dalszego opłacania pobytu Tomka w ośrodku.

Tato, wróć do domu

Dwa tygodnie temu sąd karny w Prudniku skazał 63- letnią mieszkankę Głuchołaz za nieumyślne spowodowanie wypadku i ucieczkę z miejsca zdarzenia. Wyrok nie jest prawomocny, a oskarżona zapowiada apelację. Kobieta nie przyznaje się do winy.

Twierdzi, że nie zauważyła wypadku, po tym jak sama wyminęła oba pojazdy. Jej pasażer, prywatnie bratanek, też niczego nie zauważył. Owszem, samochód po wyprzedzeniu Astry wpadł w jakieś drgania, „turbulencje”, ale oskarżona myślała, że to dziura na jezdni lub kamień.

Odpowiedzialnością za wypadek obarcza Tomasza, bo jako kierowca Astry nie chciał się dać wyprzedzić, zaczął przyspieszać i jechać niebezpiecznie blisko środka jezdni. Wtedy ona zobaczyła jadący z przeciwka bus, więc zdecydowanie dodała gazu, żeby zakończyć wyprzedzanie…

- Oskarżona przyjęła taką linię obrony. Wygodniej jest jej zrzucić winę na kogoś, kto nie może się bronić. Ja tę panią zobaczyłam pierwszy raz na rozprawie, jakoś 1,5 roku po wypadku – opowiada Magdalena Masny. - Na jej twarzy nie zauważyłam współczucia. Wyglądała na osobę nie poczuwającą się do żadnej winy. Mnie nigdy nie zapytała o męża, jak się czuje, czy czegoś mu potrzeba. Kiedy sąd zapytał ją na rozprawie, czy zainteresowała się losem poszkodowanych, bez mrugnięcia powieką powiedziała, że nie, bo nikt nie przyszedł i jej o to nie poprosił. Mam do niej wewnętrzny żal, że się nie zatrzymała, nie udzieliła pomocy człowiekowi w potrzebie, tym bardziej że i ona i jej pasażer mają wykształcenie związane z medycyną. Trudno mi uwierzyć, że nie słyszała czołowego zderzenia dwóch aut z odległości kilkudziesięciu metrów. Huk musiał być ogromny. Potrącone zwierzę zasługuje na pomoc i każdy normalny kierowca zatrzymuje się i pomaga.

Sąd w Prudniku nakazał oskarżonej zapłacenie Tomaszowi Masny 20 tysięcy złotych nawiązki za poniesione szkody. Jeśli skazujący wyrok się uprawomocni, Magda będzie mogła jeszcze złożyć osobny pozew cywilny o odszkodowanie. Sprawa potrwa jednak w sądzie kolejne 2 – 3 lata.

Przyjaciele drugi raz założyli dla Tomka zbiórkę pieniędzy na portalu zrzutka.pl. Jest nazwana: „Chce się żyć – Tato, wróć do domu!”. https://zrzutka.pl/chce-sie-zyc-tato-wroc-do-domu

Kiedy włączam dyktafon i zachęcam pani Magdę, żeby zaapelowała do ludzi o pomoc dla męża, ona milknie. Zacina się. Zaczyna płakać.

- Jest mi wstyd prosić o pomoc. Nie lubię komuś zawracać głowy, obarczać. Dostałam dużo wsparcia od bliskich, nie zostawili mnie. Jednak każdy ma swoje problemy, pracę, dzieci. Emocje wygasają, zainteresowanie też będzie gasło. Z czasem zrozumiałam, że muszę się z tym borykać sama.

Osoby, które chcą pomoc Tomaszowi Masny i jego rodzinie mogą przelać darowiznę bezpośrednio na indywidualny numer zrzutki 35 1750 1312 6888 7083 4316 2522. Rodzina będzie też wdzięczna za każdą pomoc przy pracach remontowych czy w postaci jakichkolwiek darowizn albo obniżenia ceny na materiały budowlane. Kontakt z rodziną Tomasza można nawiązać przez redakcję NTO.

od 7 lat
Wideo

echodnia.eu W czerwcu wybory do Parlamentu Europejskiego

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Rodzina z Głuchołaz, po dramatycznym wypadku walczy o to, aby znów być razem. Wszyscy możemy im pomóc - Nowa Trybuna Opolska

Wróć na nysa.naszemiasto.pl Nasze Miasto