MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

Samochody zabiły czapki. Przestaliśmy marznąć

Beata Cichecka
Każda uszyta przeze mnie czapka ma wewnątrz wyhaftowane logo firmy oraz herb miasta Nysy – pokazuje Mieczysław Nastaj.
Każda uszyta przeze mnie czapka ma wewnątrz wyhaftowane logo firmy oraz herb miasta Nysy – pokazuje Mieczysław Nastaj. Beata Cichocka
Mieczysław Nastaj, czapnik z Nysy: W stanie wojennym jeden z moich klientów wymyślił hasło „Nic tak w życiu nie nastraja jak czapeczka od Nastaja”

Szyje pan czapki z powołania?
Początkowo nie miałem wielkiego zamiłowania do czapnictwa. Z czasem jednak tak polubiłem ten zawód, że stał się moją pasją. Jako chłopiec chciałem uczyć się na stolarza. Mój ojciec przed wojną zajmował się trochę stolarką. Robił takie rzeczy użytkowe, jak wiatraki, balie, niecki do ciasta, misy czy drewniane łyżki. To rękodzieło wymagało dłubania w drewnie. I to mi się podobało. Nie miał mnie jednak kto tej sztuki nauczyć.

A ojciec?
Zginął w czasie wojny, sześć miesięcy przed moimi narodzinami. Mama została sama z trójką dzieci. Pochodzę z Lubelszczyzny, gdzie była bieda. Mama wysłała mnie więc na naukę zawodu na Ziemie Odzyskane. Tu, na bogatszym, uprzemysłowionym Zachodzie łatwiej było znaleźć pracę i zdobyć fach. Po wojnie ludzie nie mieli wybujałych ambicji. Nikt nie myślał o studiach. Wtedy to matura była bardzo dobrym wykształceniem. A dostać się do mistrza na naukę rzemiosła też wcale nie było tak łatwo. Moja siostra poszła do szkoły rolniczej w Lublinie, brat został na gospodarce, a ja mając 17 lat, w 1960 r. przyjechałem na Opolszczyznę całkiem sam. Nie miałem tu nikogo. Trzy lata terminowałem u obcych ludzi w Brzegu. Skończyłem zawodówkę i zdałem egzamin czeladniczy. A potem powołali mnie do wojska. Po powrocie przepracowałem tam jeszcze rok. Zdałem egzamin mistrzowski, ożeniłem się i zacząłem szukać miejsca, w którym mógłbym otworzyć własny zakład. W Brzegu nie chciałem, żeby nie wchodzić szefowi w paradę. Najpierw znalazłem lokal w piwnicy w Grodkowie, a potem w Nysie przy ul. Prudnickiej. Mam go do dziś od 1967 roku.

Dlaczego wybrał pan właśnie czapnictwo, a nie jakieś inne rzemiosło?
Mieliśmy dwóch czapników w rodzinie, którzy wyuczyli się zawodu właśnie tu, na Ziemiach Odzyskanych i całkiem dobrze im się wiodło. Jeden z nich, mój brat cioteczny, otworzył nawet własny zakład we Wrocławiu. Nasz sąsiad z Lubelszczyzny, też czapnik, przyjeżdżał tu na sezon jesienno-zimowy, żeby sobie dorobić. Zarabiał na sprzedaży czapek tyle, że mógł się za to utrzymać się przez resztę roku. Latem pracował u siebie na gospodarce. Doszedłem więc do wniosku, że to całkiem zacny fach. Dawniej wszyscy nosili czapki.

A dziś? Czapnictwo jest jednym z ginących już rzemiosł. Co przyczyniło się do jego upadku?
Rozwój motoryzacji (śmiech). Dawniej ludzie dojeżdżali do fabryk i zakładów pracy pociągami i autobusami. Marzli, stojąc na przystankach, a nierzadko wracali do domu pieszo. Musieli mieć więc ciepłe ubranie i ciepłą czapkę. Dziś wszyscy mamy samochody. Ja sam wyjeżdżam autem z garażu prosto pod zakład. Nie potrzebuję już czapki. Poza tym dziś nie ma już takich srogich zim jak dawniej. I zmieniła się moda. Jeśli ktoś w ogóle nosi jakieś nakrycie głowy, to raczej lekkie.

Jak długo robi się czapkę?
Nie ma reguły. Bywało, że taka usługa zajęła mi pół dnia. Dawniej na rynku nie było materiałów. Ludzie przeważnie przynosili swoje. Jakieś resztki, które im pozostały po uszyciu płaszcza czy garnituru. Każdy model trzeba było oddzielnie skroić, uszyć, przestawić dla niego maszynę. Było to dość czasochłonne. Bardzo dużo szyło się też wtedy z futra naturalnego, bo były ostre zimy i panowała moda na skóry. Maszynę kuśnierską trudno było w tamtych czasach zdobyć. A kosztowała ona tyle, co samochód. Początkowo więc wszystko szyło się ręcznie. Potem kupiłem używaną maszynę. Skóra była w modzie do lat 80., więc z czasem ten zakup w końcu mi się zwrócił. Potem, gdy stały się popularne syntetyczne tworzywa i sztuczne futra, czapki z nich można było już szyć na każdej maszynie krawieckiej.

Szył pan czapki według własnych projektów? Kierował się pan modą czy raczej pomysłami klientów?
Nigdy nie byłem projektantem. Podglądałem raczej, co się nosi. I przenosiłem to na warsztat. Klienci też nie za bardzo wiedzieli, czego chcą. Kiedyś nie było tak, jak dziś. Moda nie docierała do małych miast. Naśladowaliśmy stare wzory. To, co nosili nasi dziadkowie i ojcowie. Zmienialiśmy tylko detale. Szyło się furażerki, dżokejki, belgijki, maciejówki, leninówki, a na zimę uszanki, papachy, narciarki. Rewolucyjnym wręcz przełomem w modzie stały się dopiero degolówki. Pod koniec lat 60. , gdy przyjechał z wizytą do Polski prezydent Francji Charles de Gaulle, ludzie zachwycili się jego nakryciem głowy. Tak bardzo, że klienci, widząc światło w zakładzie, pukali w nocy w witrynę i pytali, czy rano takie czapki będą. Mieliśmy przy nich ogrom pracy. Sam model był dość trudny do wykonania. I nie mieliśmy odpowiednich materiałów. Nie było wtedy na rynku plastiku ani innych tworzyw sztucznych jak dziś. Do mocnego usztywnienia czapki, która musiała stać, używaliśmy tektury, takiej grubej, jak na ówczesne walizki. Wycinaliśmy ją ręcznie. Było to mozolne zajęcie. Całe palce miałem w odciskach. Popyt na degolówki skończył się jednak równie gwałtownie, jak się zaczął. Wzorce zaczęły się bardziej zmieniać, gdy futro ostatecznie wyszło z mody, a popularne stały się lżejsze materiały, jak ortalion czy włoska madera. Wtedy wymyśliłem czapkę pikowaną.

Szył pan czapki studenckie, wojskowe albo do przedstawień teatralnych?
Raz miałem zlecenie na czapki ułańskie, ale nie podjąłem się. Nie miałem odpowiednich maszyn ani form. Było to zbyt trudne. Wojsko i policję zaopatrywały wyspecjalizowane firmy. Nam, rzemieślnikom w poprzednim systemie nie wolno było tego robić. Ale szyłem czapki dla orkiestry.

A dla miejscowej elity?
Kiedyś klienci przyjeżdżali do mnie z kilku województw. Nie pytałem, kto jest kim. Każda moja czapka miała wszyte wewnątrz wyhaftowane moje własne logo oraz herb Nysy. Niektórzy kupowali je na pamiątkę albo dla krewnych z zagranicy. Ci, którzy zostawali posłami, kupowali potem u mnie kapelusze. Starosta nyski też zaopatrywał się u mnie kilkakrotnie. Ostatnio nawet mu odświeżałem skoczowski kapelusz. Kapelusze zawsze nosili ci, którzy stali wyżej w hierarchii społecznej – księża, adwokaci, artyści, politycy, dygnitarze, a przed wojną jeszcze Żydzi. Nigdy nie były one nakryciem głowy dla mas. Sam nie zajmowałem się ich produkcją. Nie mam nawet klocków do formowania kapeluszy. Kupuję gotowe ze Skoczowa od dobrej przedwojennej firmy. Ja nie sprzedaję żadnego dziadostwa. Nie ma u mnie taniej chińszczyzny, bo nie chcę sobie psuć marki. A dorabiać się już nie muszę. To, co mam, wystarcza mi na chleb.

Ma pan już tyle wiosen, że nie musi pan chyba pracować. Robi pan to dla przyjemności?
Dla zabicia czasu. Znam w Nysie wielu ludzi. Przychodzą, żeby ze mną porozmawiać. I jest miło. A tak siedziałbym zamknięty w domu albo w ogródku.

A zdarzało się panu wyprodukować bubla? Miał pan jakieś przygody zawodowe, które szczególnie utkwiły panu w pamięci?
Różnie bywało, jak to w życiu. Kiedyś przeszyłem sobie palec maszyną. Igła przeszła mi na wylot przez paznokieć i utknęła w środku. Musiałem ją wyciągać kombinerkami. A raz miałem przygodę z czapką futrzaną. Po uszyciu zwilżało się taką i nadawało jej kształt pod parą. Urządzenia elektryczne do prasowania nie miały dawniej termostatu. Zagapiłem się i czapka mi się ugotowała. Jak ją zdjąłem z formy, to się skurczyła do rozmiaru pięści. A tu klient miał przyjechać po jej odbiór za niespełna dwie godziny. Nie miałem drugiej takiej samej, żeby dać jej w zamian. Ale na szczęście miałem w domu dwie piękne skóry wysokiej jakości, które trzymałem dla siebie. Przywiozłem je do zakładu i zdążyliśmy uszyć na czas nową czapkę. Klient był bardzo zadowolony.

Ma pan następców?
Córka próbowała sił w tej branży, ale nie chciała szyć czapek. Wolała zostać optykiem. Moi uczniowie pootwierali własne zakłady, ale w tej chwili chyba żaden z nich już go nie prowadzi.

Mieczysław Nastaj
Mistrz czapnictwa. W tym zawodzie pracuje 56 lat. Pochodzi z Lubelszczyzny. Na Opolszczyznę przyjechał w 1960 r., mając 17 lat, by zdobyć tu zawód. W 1967 r. otworzył zakład rzemieślniczy w Nysie, który prowadzi do dziś w tym samym miejscu, przy ul. Prudnickiej. Od 1976 pełni funkcję starszego Cechu Rzemieślników i Przedsiębiorców w Nysie. Przez 24 lata był wiceprezesem Izby Rzemieślniczej w Opolu. Był radnym miejskim Nysy przez 3 kadencje. Jest członkiem Krajowej Rady Duszpasterstwa Rzemiosła Polskiego.

Zobacz też: Robert Kupisz: Pierwszy raz zaprojektowałem bieliznę, biżuterię i czapki

Źródło: Agencja TVN/x-news

od 7 lat
Wideo

Zakaz krzyży w warszawskim urzędzie. Trzaskowski wydał rozporządzenie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nysa.naszemiasto.pl Nasze Miasto